Impressum / kontakt

Jan Gondowicz Debora i Andrzej

 

Debora Vogel, przyjaciółka i po trosze utrapienie Witkacego (bo „chumanistyczna” [!] i przytłaczająca go dialektyką), pojawiła się w jego życiu przed r. 1929. W styczniu owego roku jej imię zjawia się bowiem w liście do Jadwigi jako wzmianka o osobie dobrze obojgu im znanej. Lista gości tygodnika „Zakopane” nr 28 z 12 lipca 1930 r. wymienia ją po raz pierwszy wśród przybyłych między 4 a 5 lipca: „Vogel Dr. Debora [!], Lwów, Warszawianka”. Jak wiadomo, podczas tego właśnie pobytu panna Vogel w pracowni Witkacego poznała Brunona Schulza, co zapoczątkowało coś na kształt romansu tych dwojga i ich niezwykłą twórczość literacką. Jak wyglądała Debora, wiadomo z fotografii zaginionego pastelu Witkacego. Lecz oto inny jej, żywy portret wyłania się niespodzianie z bardzo czytanej książki (najciemniej jest pod latarnią!) – Szkiców piórkiem Andrzeja Bobkowskiego. Jak się okazuje, przyszła pisarka udzielała, nie bez zapału, przyszłemu pisarzowi lekcji niemieckiego. W roku powstania zapisów w diariuszu Bobkowski miał lat 26, a sięgał pamięcią w czas o dekadę wcześniejszy. Jest to więc okres, gdy lwowianka Debora Vogel, po uzyskaniu doktoratu z filozofii u prof. Rubczyńskiego na Uniwersytecie Jagiellońskim, a przed podróżami po Europie, mieszkała w Krakowie (por. Karolina Szymaniak, Atom nieodłączalny smutku. Na marginesie montaży Debory Vogel, w: Debora Vogel, Akacje kwitną. Montaże, Kraków 2006). I gdy zawarła owe dwie ważne znajomości, o których była już mowa. Bobkowski – skądinąd, jak wyszło niedawno na jaw, brzydki antysemita – wspomina jej lekcje z wdzięcznością, jak autentyczne wtajemniczenia. 

„Jestem opętany przez myśli. Odbywa się u mnie w głowie strzelanie do rzutków. Najpierw wylatują w powietrze te okrągłe czapki niemieckie, widziane wczoraj, i zamieniają się w bezkształtne obrazy książek i nazwisk: Luther, Hegel, Marks, Nietzsche, Hitler, Rosenberg — i w uszach surmy Wagnera: Ta, ta taaaaa… ta, ta, ta, ta, ta, tiiiiiii — Tra, tara, tara iiiii… Trzeci akt Lohengrina. W oczach twarz panny Dory Vogel, nauczycielki niemieckiego, siedzącej ze mną nieraz długo ponad godzinę, dla jej własnej przyjemności (liczyła tylko za godzinę) i karmiącej mnie tą kulturą z całą nieszczęśliwą, jak to raz powiedział Słonimski, miłością Żydówki do Niemców. »Niech pan jeszcze to przeczyta«. Na następny raz 50 stroniczek Nathan der Weise w różowym wydaniu »Universal«. Raz kazała mi napisać jej charakterystykę. Zacząłem od zdania: »Fräulein V. hat grosse Zaleten, aber auch grosse Waden«. A właśnie łydki miała cienkie i była bardzo malutka. Bardzo ją kochałem. Nazywałem ją »Minna von Barnhelm«. A ona z uporem tuczyła mnie jak gęś, którą zresztą wtedy byłem. »Będziemy czytać Schnitzlera, ale niech pan mamie nic nie mówi«. »„Pan« miał 16 lat” [Szkice piórkiem, Warszawa 2007, s. 87-88].

Jeśli kogoś niepokoi, że we wspomnieniu uczeń zwie ją nie Deborą, lecz Dorą – na odsiecz przychodzi Hegel, jak wiemy od Witkacego, ówczesny przedmiot jej studiów:

„Dotąd wierzyło się w siłę i w wyższość człowieka wolnego — Niemcy nauczyli nas już, wdeptali w głowę myśl, że zdolnym do prawdziwego wysiłku jest tylko niewolnik; że TYLKO on potrafi naprawdę budować i tworzyć. Niemcy niszczą nas bardziej od wewnątrz niż na zewnątrz. Skutki tego mogą być potworne. I równocześnie, gdy myśl pokrywa się gęsią skórką, nucę wewnątrz walca z Fausta Gounoda. Myślami też jestem na pograniczu, w myślach też odczuwam linię demarkacyjną. Aż nagle widzę znowu cienkie, wygolone i rude brwi panny Dory. Sypią się słowa niemieckie, układają w zdania, spadają w takt kropel deszczu za ścianą. Wspomnienia, senne i rozmazane. Sens? Te hełmy? Tam, w dżungli Konga, nad brzegami jakiejś rzeki, Frobenius wspominał dziwną termitierę. Wysoki stożek, nad nim przepiękna kopuła, pocięta korytarzami i arteriami, W których malutkie mrówki poruszały się z rytmicznym dźwiękiem. Cicho i spokojnie. Lecz co cztery tygodnie ten spokój nagle pryskał. Z wewnątrz dolatywały odgłosy jakby eksplozji, głuchych wybuchów. Aż w któryś dzień powierzchnia termitiery była zniszczona, kanały otwarte, i tysiące żółtawych trupów walało się w czerwonej ziemi ruin. Kopuła pękała. W nocy, w świetle lampy, widziało się młodą generację tego samego gatunku termitów, która wyszedłszy z dolnych warstw termitiery, mordowała i niszczyła górę bez reszty. Nocy następnej uprzątała trupy i zwaliska, tworzyła swój ład i znowu następował okres ciszy i spokoju… Dlaczego zaczynał książkę, której tytułu już nie pamiętam, właśnie od tego? Fräulein Dora — was meinte er? Fräulein Dora wyciągała z torebki papierosa, słuchała, czy nikt nie idzie i szybko częstowała mnie. Potem płynął i łamał się chwilami jej zgrzytliwy głos:
Als höchste Ordnungsform der Menschen wird heute von den Deutschen der Staat betrachtet. Nach der Hegelschen Philosophie war er der höchste Wert auf Erden und verpflichtete als solcher die Menschen, sich ihm bis zur Aufopferung des Lebens hinzugeben…
— Fräulein Dora, diese Wertung ist falsch. Das ist faaaaalsch, das ist ein Wahnsinn!!
W ciemnej nocy chlupie deszcz, wiatr rzuca strumieniami wody o ścianę i szarpie drzwiami. Leżę pod kocem skurczony jak gąsienica przebita szpilką i wiję się, nie mogąc usnąć. I tylko ciągle coś tańczy w takt walca z Fausta” [jw., s. 135-136].

Świat jest mniejszy, niż można by myśleć, i to spotkanie zdaje się godne przypadku, gdy w r. 1935, podczas odwiedzin u Joachima Metallmana, Witkacy poznał siostrzeńca jego żony i swego siedemnastoletniego wielbiciela – przyszłego niezwykłego pisarza Leo Lipskiego.

grudzień 2013